John Winchester. (Tak?) Podobno jakiś dobry przyjaciel ojca.
Connor potrzebował pomocy, chociaż wstydził się do tego przyznać nawet przed samym sobą. Nie miał wyjścia. Nigdy nie nadawał się na medyka. Przez ostatnie trzy miesięce, ukrywając się w najróżniejszych miejscach, o warunkach bynajmniej niesanitarnych, próbował na własną rękę leczyć ostatnie rany. Oczywiście, jego jedynym osiągnięciem był fakt, iż się nie wykrwawił. Rany wcale nie chciały się zabliźnić, ropiały. Wściekał się na siebie, ale co to mogło zmienić. Nie potrafił nawet, jakkolwiek, zaleczyć dziury po kulce. Liczył, że "samo przejdzie". Nie przeszło. W końcu, po trzech miesięcach trafił, właściwie przypadkiem na adres myśliwego.
I właśnie do niego zmierzał. Miał nadzieję, że go zastanie. I że to rzeczywiście dawny przyjaciel rodziny, a nie pułapka asasynów.
Zatrzymał się jakiś kawałek od domostwa, dla złpania tchu. Do tej pory przemieszczał się w wilczej postaci, gdyż tak było łatwiej. Teraz nie chciał ryzykować zostania kolejnym trofeum i wrócił do ludzkiej formy.
Zauważył z daleka człowieka siedzącego przed chatą. To musiał być on. Zawahał się, ale w końcu zdecydował podejść bliżej. Ruszył dalej wąską, wydeptaną ścieżką. Ponownie zatrzymał się dopiero przed bramą (jeśli takowa jest xD). Nie ściągnął z głowy kapturu od długiego, zniszczonego płaszcza. Czekał na reakcję mężczyzny.
____________
To miał być przyjaciel jego prawdziwego, czy przybranego ojca?